„Krwawy południk” Cormac McCarthy
STRACH MA WIELKIE OCZY„KRWAWY POŁUDNIK ALBO WIECZORNA ŁUNA NA ZACHODZIE”
Cormac McCarthy
Wydawnictwo Literackie
2010
PIĘKNO NATURY KONTRA CIEMNA STRONA LUDZKIEJ NATURY
Piękno krajobrazów pogranicza Stanów Zjednoczonych
ukazane z perspektywy mordu na rdzennych mieszkańcach tamtych regionów –
eksterminacja Indian w pełnym tego słowa znaczeniu. Książka ukazuje
surowość natury, pełnię barw zawartą w przyrodzie, z drugiej jednak
strony przedstawia nam ciemny obraz ludzkiej natury, archaicznej
osobowości, gdzie słabość nie ma racji bytu. Jest to swoiste zespolenie w
jeden wymierny obraz tych przeciwstawnych sobie biegunów pojęcia –
natury.
Krwawy południk jest pozycją skierowaną do dorosłego
czytelnika, gdzie drastyczne opisy nie pozostawiają żadnych złudzeń –
to Armagedon na ziemi, biblijna Apokalipsa, która dokonuje się wprost na
naszych oczach. Życie ludzkie nie jest warte nawet funta kłaków, jak
słyszymy, a jakiekolwiek sumienie zwyczajnie nie istnieje – wszelka
moralność stanowi dawno już zapomniany relikt zamierzchłych czasów.
Pisarz w zawoalowany sposób bez ustanku powtarza nam, że człowiek jest
zły z natury. Nie wierzę już w moralny postęp ludzkości, mówi Cormac
McCarthy – wielki egzystencjalista – w jednym z nielicznych, udzielonych
wywiadów.
Wieczorna łuna na zachodzie, to opowieść o Dzikim
Zachodzie, jakiego nie znamy, a który wydaje nam się bliższy i
prawdziwszy historii – niż ten ukazywany dotąd w romantycznych
westernach – pozbawiony dobra, surowy w swej prostocie i diabelsko przy
tym krwiożerczy, jak główna postać książki i antybohater w jednym. Holden,
łysy, bez brwi i bez żadnego włoska na całym ciele swoją osobą stanowi
wybitny umysł; doskonale przy tym wykształcony, obeznany ze światem,
znawca języków i obyczajów, zagadkowa postać, posiadacz wielu
nieziemskich wręcz talentów – jest przy tym samoistnym tworem natury,
jak nam się wydaje, jej duszą i sercem w jednym, jest także głosem
płynącym z głębi pozbawionego wszelkich skrupułów człowieka, i nie
wiadomo do końca, czy faktycznie istnieje, czy jest zaledwie
paraboliczną metaforą, obrazem lęków ukrytych głęboko w człowieku,
ciemną stroną jego prawdziwej natury, odwiecznych potrzeb i
najskrytszych pragnień, wszak kreuje się przecie na samego Boga. Bo
wszystko, co istnieje na ziemi bez mojej zgody, istnieje bezprawnie,
mówi nam. Jest sędzią – ale od czego, pyta jeden z bohaterów. Cicho, bo
nas usłyszy, a uszy ma jak lis, odpowiada mu drugi. To także bezwzględny
zabójca dzieci, pedofil i łowca skalpów w jednym – zło wcielone, postać
jakiej trudno doszukiwać się w kanonach literatury. Sędzia Holden, to
po prawdzie po trosze każdy z nas, jak stara się nam uzmysłowić autor
książki – to także człowiek naszych czasów, ba osobowość każdych czasów i
wszystkich miejsc na ziemi.
Głównym bohaterem książki, aczkolwiek drugorzędnym, jest chłopak, na którego wszyscy mówią: „dzieciak” –
włóczęga i obieżyświat – który nie przez przypadek staje się cichym
współuczestnikiem piekielnej kawalkady śmierci, przemierzając wraz z nią
niezmierzone mierzeje dawno już wymarłej, wypalonej ziemi. Spadające
gwiazdy – leonidy – na wstępie książki są metaforycznym obrazem tego, że
los człowieka od pradziejów jest w nich zapisany. I już kiełkuje w nim
pociąg do bezmyślnej przemocy, mówi nam pisarz, starając się uzmysłowić,
że nie da się tego wyuczyć, że jest to od nas silniejsze, i że jest w
każdym z nas, gdzie nie chłoniemy tego z mlekiem matki, tylko nabywamy z
automatu w chwili poczęcia – niezwykle mocne słowa i ciekawa teoria.
McCarthy, jako alter ego „Dzieciaka”? – wielce
prawdopodobne. Łączy ich na pierwszy rzut oka niewiele, ale ta końcówka
daty urodzenia, po głębszym namyśle, oddaje wszystko. Dzieciak urodzony w
1833 roku i McCarthy (1933) dokładnie sto lat później (sto lat: mała
era, pełne pokolenie, kolejne pokolenie, zamknięty okres czasu) – czyż
nie stanowi to wymownej symboliki? Autor-bohater literacki, który
prowadzi nas nie tylko przez krwawą historię Dzikiego Zachodu, ale
przede wszystkim dokonuje próby zrozumienia, rozliczenia mechanizmów
rządzących także współczesnym człowiekiem, ściślej – systematyką jego
postępowania. Pamiętajmy, że autor był dzieckiem w stadium wzmożonego
rozwoju emocjonalnego w okresie II wojny światowej – na myśl przychodzi
mi inny egzystencjalista, zdecydowanie bliższy terytorialnie konfliktowi
zbrojnemu, rozpoczętemu w 1939 roku, Albert Camus, francuski pisarz urodzony w Algierii w 1913 roku, autor wybitnych powieści: Dżuma (1947) i Obcy
(1942). Obu pisarzy łączy zatem coś więcej niż tylko cyfra „3” na końcu
daty urodzenia – w ich tekstach zawarte są podobne pytania dotyczące
ogólnej kondycji emocjonalnej człowieka.
Szefem bandy z piekła rodem jest Glanton
– notabene postać autentyczna – bezkompromisowy człowiek o stu
twarzach, alter ego samego Holdena, który nierzadko przemierza wysuszoną
na wiór pustynię właśnie w jego cieniu. Toadvine,
przyjaciel dzieciaka, jeśli można tak w ogóle powiedzieć, pozbawiony
uszu i z wypalonym znamieniem na czole, noszący na szyi szkaplerz z
oderżniętych ofiarom, wysuszonych małżowin usznych. Tobin
– kapelan i były ksiądz w jednym, choć bez święceń, jak sam często
powtarza, jeśli miałoby go to w jakikolwiek sposób tłumaczyć ze zbrodni,
w których uczestniczy; postawiony z góry na straconej pozycji w
konfrontacji słownej, filozoficznej, prawnej, psychologicznej, wreszcie
religijnej z Holdenem.
Krwawy południk nie daje nam odetchnąć ani przez
moment. Poetyckie opisy przyrody i genialna stylistyka uporządkowanych
zdań, nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia z wybitnym tekstem,
który wręcz naszpikowany jest licznymi metaforami, odniesieniami do
kanonu sztuki biblijnej, ukrytymi zagadkami – jest to także przypowieść,
albo jak kto woli powieść z kluczem, w której nie brakuje ukrytych
pomiędzy wersami znaków i zagadek. Dialogi są niezwykle wiarygodne,
oryginalne, bez myślników, a liczne, krótkie wypowiedzi oraz zdawkowe
odpowiedzi bohaterów, oddają charakter poszczególnych scen – doskonale
przełożył tekst Robert Sudół, autor tłumaczenia kultowej już Drogi,
tegoż samego pisarza. W rozdziale X – saletra i węgiel drzewny, siarka,
mikstura – autor ukazuje abstrakcyjny wydawać by się mogło pomysł na
pozyskanie prochu strzelniczego i jednocześnie wielką wiedzę doktora,
który ratuje w ten sposób oddział zabijaków przed niechybną śmiercią.
Pojawia się znikąd, siedząc na gołej skale pośrodku rdzawej pustyni –
jedynej skale, jak mówi jeden z bohaterów książki. Pewnie sam ją ze sobą
przyniósł – z płócienną torbą na ramieniu, wypełnioną rewolwerami i
złotem, bez wody.
Scena ataku Komanczów z IV rozdziału przejdzie zapewne do historii, o to fragment:
„A teraz nawałnica gnających koni o zakrytych z
boku oczach i przypiłowanych kłach i nagich jeźdźców z pękami strzał
ściskanymi w zębach i tarczami połyskującymi w pyle spadła falangą na
tyły rozbitej kompani przy akompaniamencie świszczących kościanych
piszczałek, i wiszący u boku rumaków, z jedną stopą w rzemiennej pętli, z
małymi łukami napiętymi pod wyciągniętymi końskimi szyjami, okrążyli
kompanię, wcięli się klinem, a po chwili znowu na grzbietach, jak
woltyżerowie w cyrku, niektórzy z koszmarnymi obliczami wymalowanymi na
piersi, tratowali spieszonych Saksonów, rażąc włóczniami i maczugami,
zeskakiwali z wierzchowców z nożami w garści, biegali wokół dziwacznym
kaczym truchtem jak istoty zmuszone do nieznanych form ruchu, zdzierali z
trupów ubrania, chwytali za włosy, cięli po czaszkach tak samo żywych,
jak i martwych kawalerzystów, wywijali w powietrzu zakrwawionymi
czuprynami, kroili i siekali nagie ciała, wyrywali kończyny, odrzynali
głowy, patroszyli dziwne białe tułowia, ściskali garście trzewi i
genitalia, niektórzy tak wymazani krwią, jakby się w niej wytarzali
niczym psy, inni dopadali umierających i gwałcili ich, krzycząc głośno
do swoich pobratymców. Konie poległych wybiegały z dymu i kurzu, gnały
dokoła, trzepocząc uprzężą, z rozwianymi grzywami i ślepiami zbielałymi z
trwogi niczym oczy ślepców, niektóre pierzaste od strzał, niektóre
przebite włóczniami, potykały się i rzygały juchą, miotając się po
miejscu kaźni, a później znów nikły w półmroku. Kurz oblepiał mokre
nagie czaszki oskalpowanych, z kosmykami włosów poniżej linii cięcia, i
ogoleni teraz do gołej kości, leżeli w nasiąkniętym krwią pyle jak
odarci z habitów i okaleczeni mnisi, i wszędzie jęczeli i bełkotali
konający, rzęziły ranne konie.”
Z czasem przyzwyczajamy się do wielkiego
okrucieństwa, jakim naszpikowana jest ta książka, i bez większych oporów
czytamy dalej, coraz bardziej godząc się z zaistniałą sytuacją – szok,
przerażenie powoli ustępują, i staje się to dla nas, tak samo, jak i dla
postaci z książki, powszechną codziennością. Wydłużające się opisy
niekończących się kaźni nie są jednak bezcelowe – pisarz celowo mocno
rozciągnął ten temat, żeby udowodnić nam, że człowiek na dłużej wpisany w
najbardziej nawet nieludzkie, ohydne zachowania, będzie się z nimi
powoli oswajał, dostosowując się do nich, aż stanie się to dla niego
znormalizowaną codziennością. Normy prawne i moralność poszczególnych
ludzi nie są więc w realnym życiu zbyt pewnym bezpiecznikiem przed
realizacją doktryny Krwawego południka, stanowią zaledwie ochronę
czasową przed kolejnym nieuniknionym przesileniem, przed ekstremum
psychiki chorego człowieka-wodza.
Pojęcie eksterminacji nie jest niczym obcym w
historii świata, prawie zawsze też idzie w parze z pragnieniem dominacji
nad życiem innych i bogaceniem się ich kosztem – Holokaust Żydów,
eksterminacja Indian, Ormian, Tutsi, wreszcie ludobójstwo na Bałkanach, i
jakże nam bliskie Polaków na Wołyniu w 1943 roku, dokonane przez
nacjonalistów ukraińskich z ramienia OUN/UPA, gdzie sotnie, bandy
bulbowców i siekierników (tak zwanej „czerni” – okoliczni chłopi, często
najbliżsi sąsiedzi swych późniejszych ofiar) bezlitośnie mordowały w
najokrutniejszy z możliwych sposobów (rąbanie siekierami na kawałki,
palenie żywcem, nabijanie dzieci na drewniane sztachety płotów,
rozbijanie ich główek o ściany domów, przecinanie ludzi na pół piłą w
drewnianym korycie, obdzieranie ze skóry) kobiety, starców i dzieci.
Krwawe pola albo czerwone łuny na nocnym niebie, tylko takie obrazy mam
teraz przed oczami.
Brak stanowczej reakcji ze strony reszty świata
będzie na przyszłość niemym przyzwoleniem do tego typu niecnych praktyk.
Dobrych ludzi w Krwawym południku prawie nie sposób odnaleźć,
ale na szczęście tak tam, jak i w życiu są wyjątki od reguły – i warto
je odszukać w tym arcyważnym tekście. Biblia Cormaca, ktoś kiedyś
powiedział o tej książce, i nie pomylił się prawie wcale, bo jest w niej
więcej prawd o nas samych, niźli moglibyśmy to sobie wyobrazić. To jak
to jest w rzeczy samej, pytam: człowiek rodzi się dobry z natury, czy
może zupełnie odwrotnie, jak twierdzi pisarz – jednoznacznej odpowiedzi
nie sposób odnaleźć…