PROJEKT "13" PIERWSZE POLSKIE LITERACKIE UNIWERSUM POSTAPOKALIPTYCZNE

czwartek, 7 lutego 2013

Krwawy południk

Przed nami premiera najnowszej książki Cormaca McCarthego! "Sodoma i Gomora" trafi do sprzedaży pod koniec lutego! W oczekiwaniu na premierę, trochę "archaizmów". Recenzja "Krwawego południka" - zapraszam do lektury.





„Krwawy południk” Cormac McCarthy

RECENZJA
STRACH MA WIELKIE OCZY

 „KRWAWY POŁUDNIK ALBO WIECZORNA ŁUNA NA ZACHODZIE”
Cormac McCarthy
Wydawnictwo Literackie
2010

PIĘKNO NATURY KONTRA CIEMNA STRONA LUDZKIEJ NATURY

Piękno krajobrazów pogranicza Stanów Zjednoczonych ukazane z perspektywy mordu na rdzennych mieszkańcach tamtych regionów – eksterminacja Indian w pełnym tego słowa znaczeniu. Książka ukazuje surowość natury, pełnię barw zawartą w przyrodzie, z drugiej jednak strony przedstawia nam ciemny obraz ludzkiej natury, archaicznej osobowości, gdzie słabość nie ma racji bytu. Jest to swoiste zespolenie w jeden wymierny obraz tych przeciwstawnych sobie biegunów pojęcia – natury.

Krwawy południk jest pozycją skierowaną do dorosłego czytelnika, gdzie drastyczne opisy nie pozostawiają żadnych złudzeń – to Armagedon na ziemi, biblijna Apokalipsa, która dokonuje się wprost na naszych oczach. Życie ludzkie nie jest warte nawet funta kłaków, jak słyszymy, a jakiekolwiek sumienie zwyczajnie nie istnieje – wszelka moralność stanowi dawno już zapomniany relikt zamierzchłych czasów. Pisarz w zawoalowany sposób bez ustanku powtarza nam, że człowiek jest zły z natury. Nie wierzę już w moralny postęp ludzkości, mówi Cormac McCarthy – wielki egzystencjalista – w jednym z nielicznych, udzielonych wywiadów.

Wieczorna łuna na zachodzie, to opowieść o Dzikim Zachodzie, jakiego nie znamy, a który wydaje nam się bliższy i prawdziwszy historii – niż ten ukazywany dotąd w romantycznych westernach – pozbawiony dobra, surowy w swej prostocie i diabelsko przy tym krwiożerczy, jak główna postać książki i antybohater w jednym. Holden, łysy, bez brwi i bez żadnego włoska na całym ciele swoją osobą stanowi wybitny umysł; doskonale przy tym wykształcony, obeznany ze światem, znawca języków i obyczajów, zagadkowa postać, posiadacz wielu nieziemskich wręcz talentów – jest przy tym samoistnym tworem natury, jak nam się wydaje, jej duszą i sercem w jednym, jest także głosem płynącym z głębi pozbawionego wszelkich skrupułów człowieka, i nie wiadomo do końca, czy faktycznie istnieje, czy jest zaledwie paraboliczną metaforą, obrazem lęków ukrytych głęboko w człowieku, ciemną stroną jego prawdziwej natury, odwiecznych potrzeb i najskrytszych pragnień, wszak kreuje się przecie na samego Boga. Bo wszystko, co istnieje na ziemi bez mojej zgody, istnieje bezprawnie, mówi nam. Jest sędzią – ale od czego, pyta jeden z bohaterów. Cicho, bo nas usłyszy, a uszy ma jak lis, odpowiada mu drugi. To także bezwzględny zabójca dzieci, pedofil i łowca skalpów w jednym – zło wcielone, postać jakiej trudno doszukiwać się w kanonach literatury. Sędzia Holden, to po prawdzie po trosze każdy z nas, jak stara się nam uzmysłowić autor książki – to także człowiek naszych czasów, ba osobowość każdych czasów i wszystkich miejsc na ziemi.




Głównym bohaterem książki, aczkolwiek drugorzędnym, jest chłopak, na którego wszyscy mówią: „dzieciak” – włóczęga i obieżyświat – który nie przez przypadek staje się cichym współuczestnikiem piekielnej kawalkady śmierci, przemierzając wraz z nią niezmierzone mierzeje dawno już wymarłej, wypalonej ziemi. Spadające gwiazdy – leonidy – na wstępie książki są metaforycznym obrazem tego, że los człowieka od pradziejów jest w nich zapisany. I już kiełkuje w nim pociąg do bezmyślnej przemocy, mówi nam pisarz, starając się uzmysłowić, że nie da się tego wyuczyć, że jest to od nas silniejsze, i że jest w każdym z nas, gdzie nie chłoniemy tego z mlekiem matki, tylko nabywamy z automatu w chwili poczęcia – niezwykle mocne słowa i ciekawa teoria.

McCarthy, jako alter ego „Dzieciaka”? – wielce prawdopodobne. Łączy ich na pierwszy rzut oka niewiele, ale ta końcówka daty urodzenia, po głębszym namyśle, oddaje wszystko. Dzieciak urodzony w 1833 roku i McCarthy (1933) dokładnie sto lat później (sto lat: mała era, pełne pokolenie, kolejne pokolenie, zamknięty okres czasu) – czyż nie stanowi to wymownej symboliki? Autor-bohater literacki, który prowadzi nas nie tylko przez krwawą historię Dzikiego Zachodu, ale przede wszystkim dokonuje próby zrozumienia, rozliczenia mechanizmów rządzących także współczesnym człowiekiem, ściślej – systematyką jego postępowania. Pamiętajmy, że autor był dzieckiem w stadium wzmożonego rozwoju emocjonalnego w okresie II wojny światowej – na myśl przychodzi mi inny egzystencjalista, zdecydowanie bliższy terytorialnie konfliktowi zbrojnemu, rozpoczętemu w 1939 roku, Albert Camus, francuski pisarz urodzony w Algierii w 1913 roku, autor wybitnych powieści: Dżuma (1947) i Obcy (1942). Obu pisarzy łączy zatem coś więcej niż tylko cyfra „3” na końcu daty urodzenia – w ich tekstach zawarte są podobne pytania dotyczące ogólnej kondycji emocjonalnej człowieka.

Szefem bandy z piekła rodem jest Glanton – notabene postać autentyczna – bezkompromisowy człowiek o stu twarzach, alter ego samego Holdena, który nierzadko przemierza wysuszoną na wiór pustynię właśnie w jego cieniu. Toadvine, przyjaciel dzieciaka, jeśli można tak w ogóle powiedzieć, pozbawiony uszu i z wypalonym znamieniem na czole, noszący na szyi szkaplerz z oderżniętych ofiarom, wysuszonych małżowin usznych. Tobin – kapelan i były ksiądz w jednym, choć bez święceń, jak sam często powtarza, jeśli miałoby go to w jakikolwiek sposób tłumaczyć ze zbrodni, w których uczestniczy; postawiony z góry na straconej pozycji w konfrontacji słownej, filozoficznej, prawnej, psychologicznej, wreszcie religijnej z Holdenem.

Krwawy południk nie daje nam odetchnąć ani przez moment. Poetyckie opisy przyrody i genialna stylistyka uporządkowanych zdań, nie pozostawiają złudzeń, że mamy do czynienia z wybitnym tekstem, który wręcz naszpikowany jest licznymi metaforami, odniesieniami do kanonu sztuki biblijnej, ukrytymi zagadkami – jest to także przypowieść, albo jak kto woli powieść z kluczem, w której nie brakuje ukrytych pomiędzy wersami znaków i zagadek. Dialogi są niezwykle wiarygodne, oryginalne, bez myślników, a liczne, krótkie wypowiedzi oraz zdawkowe odpowiedzi bohaterów, oddają charakter poszczególnych scen – doskonale przełożył tekst Robert Sudół, autor tłumaczenia kultowej już Drogi, tegoż samego pisarza. W rozdziale X – saletra i węgiel drzewny, siarka, mikstura – autor ukazuje abstrakcyjny wydawać by się mogło pomysł na pozyskanie prochu strzelniczego i jednocześnie wielką wiedzę doktora, który ratuje w ten sposób oddział zabijaków przed niechybną śmiercią. Pojawia się znikąd, siedząc na gołej skale pośrodku rdzawej pustyni – jedynej skale, jak mówi jeden z bohaterów książki. Pewnie sam ją ze sobą przyniósł – z płócienną torbą na ramieniu, wypełnioną rewolwerami i złotem, bez wody.

Scena ataku Komanczów z IV rozdziału przejdzie zapewne do historii, o to fragment:

A teraz nawałnica gnających koni o zakrytych z boku oczach i przypiłowanych kłach i nagich jeźdźców z pękami strzał ściskanymi w zębach i tarczami połyskującymi w pyle spadła falangą na tyły rozbitej kompani przy akompaniamencie świszczących kościanych piszczałek, i wiszący u boku rumaków, z jedną stopą w rzemiennej pętli, z małymi łukami napiętymi pod wyciągniętymi końskimi szyjami, okrążyli kompanię, wcięli się klinem, a po chwili znowu na grzbietach, jak woltyżerowie w cyrku, niektórzy z koszmarnymi obliczami wymalowanymi na piersi, tratowali spieszonych Saksonów, rażąc włóczniami i maczugami, zeskakiwali z wierzchowców z nożami w garści, biegali wokół dziwacznym kaczym truchtem jak istoty zmuszone do nieznanych form ruchu, zdzierali z trupów ubrania, chwytali za włosy, cięli po czaszkach tak samo żywych, jak i martwych kawalerzystów, wywijali w powietrzu zakrwawionymi czuprynami, kroili i siekali nagie ciała, wyrywali kończyny, odrzynali głowy, patroszyli dziwne białe tułowia, ściskali garście trzewi i genitalia, niektórzy tak wymazani krwią, jakby się w niej wytarzali niczym psy, inni dopadali umierających i gwałcili ich, krzycząc głośno do swoich pobratymców. Konie poległych wybiegały z dymu i kurzu, gnały dokoła, trzepocząc uprzężą, z rozwianymi grzywami i ślepiami zbielałymi z trwogi niczym oczy ślepców, niektóre pierzaste od strzał, niektóre przebite włóczniami, potykały się i rzygały juchą, miotając się po miejscu kaźni, a później znów nikły w półmroku. Kurz oblepiał mokre nagie czaszki oskalpowanych, z kosmykami włosów poniżej linii cięcia, i ogoleni teraz do gołej kości, leżeli w nasiąkniętym krwią pyle jak odarci z habitów i okaleczeni mnisi, i wszędzie jęczeli i bełkotali konający, rzęziły ranne konie.”

Z czasem przyzwyczajamy się do wielkiego okrucieństwa, jakim naszpikowana jest ta książka, i bez większych oporów czytamy dalej, coraz bardziej godząc się z zaistniałą sytuacją – szok, przerażenie powoli ustępują, i staje się to dla nas, tak samo, jak i dla postaci z książki, powszechną codziennością. Wydłużające się opisy niekończących się kaźni nie są jednak bezcelowe – pisarz celowo mocno rozciągnął ten temat, żeby udowodnić nam, że człowiek na dłużej wpisany w najbardziej nawet nieludzkie, ohydne zachowania, będzie się z nimi powoli oswajał, dostosowując się do nich, aż stanie się to dla niego znormalizowaną codziennością. Normy prawne i moralność poszczególnych ludzi nie są więc w realnym życiu zbyt pewnym bezpiecznikiem przed realizacją doktryny Krwawego południka, stanowią zaledwie ochronę czasową przed kolejnym nieuniknionym przesileniem, przed ekstremum psychiki chorego człowieka-wodza.

Pojęcie eksterminacji nie jest niczym obcym w historii świata, prawie zawsze też idzie w parze z pragnieniem dominacji nad życiem innych i bogaceniem się ich kosztem – Holokaust Żydów, eksterminacja Indian, Ormian, Tutsi, wreszcie ludobójstwo na Bałkanach, i jakże nam bliskie Polaków na Wołyniu w 1943 roku, dokonane przez nacjonalistów ukraińskich z ramienia OUN/UPA, gdzie sotnie, bandy bulbowców i siekierników (tak zwanej „czerni” – okoliczni chłopi, często najbliżsi sąsiedzi swych późniejszych ofiar) bezlitośnie mordowały w najokrutniejszy z możliwych sposobów (rąbanie siekierami na kawałki, palenie żywcem, nabijanie dzieci na drewniane sztachety płotów, rozbijanie ich główek o ściany domów, przecinanie ludzi na pół piłą w drewnianym korycie, obdzieranie ze skóry) kobiety, starców i dzieci. Krwawe pola albo czerwone łuny na nocnym niebie, tylko takie obrazy mam teraz przed oczami.

Brak stanowczej reakcji ze strony reszty świata będzie na przyszłość niemym przyzwoleniem do tego typu niecnych praktyk. Dobrych ludzi w Krwawym południku prawie nie sposób odnaleźć, ale na szczęście tak tam, jak i w życiu są wyjątki od reguły – i warto je odszukać w tym arcyważnym tekście. Biblia Cormaca, ktoś kiedyś powiedział o tej książce, i nie pomylił się prawie wcale, bo jest w niej więcej prawd o nas samych, niźli moglibyśmy to sobie wyobrazić. To jak to jest w rzeczy samej, pytam: człowiek rodzi się dobry z natury, czy może zupełnie odwrotnie, jak twierdzi pisarz – jednoznacznej odpowiedzi nie sposób odnaleźć…