Recenzja
Vaquero
Metafizyczny western
„Sodoma i Gomora”
Cormac McCarthy
Wydawnictwo Literackie
2013
Miłość jest ślepa
Tak, psze pana...
Prawda stara jak świat.
Życie bywa jednak przewrotne. Nikt nie wie do czego prowadzi to
odurzające i zaślepiające uczucie, i jaki spotka go przez to ostateczny
los. Więcej romantyzmu trudno wykrzesać z czegokolwiek innego, stąd
temat fascynacji i miłosnych uniesień idealnie koegzystuje z
przepięknymi, surowymi pejzażami pogranicza Stanów Zjednoczonych i
Meksyku, tworząc w przypadku Sodomy i Gomory baśń, legendę o codziennym
życiu niestrudzonych kowboi.
Książka jest podzielona na
cztery rozdziały, które stanowią cztery części jednej, prostej na
pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, historii. To alegoria czterech
pór roku i nawiązanie do czterech stron świata, do wolności, która w
życiu kowboja jest dobrem nadrzędnym, do nieokiełzanej przestrzeni,
surowej natury. Epilog wieńczy dzieło i zamyka Trylogię Pogranicza.
Nawiązuje w nim pisarz do swych poprzednich wielkich dzieł, do własnej
biografii. W ogóle książka wydaje mi się być nie tyle pamiętnikiem z
życia pisarza, co jego pragnieniem, a nawet niedoścignionym wręcz
marzeniem za odwiecznym prawem natury – za miłością, z którą różnie w
jego życiu bywało.
Początek książki wydaje się
być nudnawym wstępem, który wciąż nie może się zakończyć, a książka
rozkręcić, nabrać właściwego rytmu, ale jest to złudne myślenie, gdyż
autor w ten sposób przygotowuje nas do tego, co ma dopiero nastąpić,
oswaja z cudem własnego świata, nie tylko literackiego, wciąga w
tragiczną w skutkach, jak się okaże i co u Cormaca nie jest niczym
nowym, historię. Wielką puentę, którą doskonale znamy. Pasja życia,
wolność wyborów, prawość, szaleńcza odwaga, hołdowanie ideałom, czegoż
więcej może chcieć od życia dorastający chłopak, stający się mężczyzną,
czegoż, jeśli nie miłości… Czyż McCarthy jej także nie pragnął, czyż nie
chciał być bohaterem własnej powieści? Może i nie miał takich zamiarów,
ale tak się właśnie stało. Niespełnione marzenia, pasmo złych wyborów,
przemijalność życia, nostalgia za utraconym, wreszcie wspomnienia.
John Grady to… Cormac
McCarthy, to także większość z nas, mężczyzn, w sferze marzeń,
oczywiście. Ich historia jest zbieżna, tożsama, ale po kolei. McCarthy
trzykrotnie żonaty. Pierwsze małżeństwo rozpadało się kilka lat po
ślubie, owocem tego związku był pierwszy syn. Pisarz wyrusza na
stypendium do Europy, na statku poznaje piosenkarkę i tancerkę, z którą
niebawem się żeni. Ich pełna pasji miłość, także nie przetrwała próby
czasu. Po powrocie z wojaży do ojczyzny, McCarthy samodzielnie odnawia
dom, w którym jeszcze przez jakiś czas razem mieszkają.
John Grady także zajmuje
opustoszałą ruderę, którą w pocie czoła remontuje dla ukochanej
Magdaleny. Jego największy przyjaciel, Billy, nie wierzy, że młody
kowboj podoła, ale do motywu przyjaźni jeszcze wrócimy. Czyż Magdalena,
choć prostytutka, nie mogła być metaforą tancerki, Anne? Ich miłość
także była burzliwa, skazana na smutny koniec. Pisarz w ten sposób
powraca do minionych czasów. Z trzecią żoną, Jennifer, z którą McCarthy
żyje do dzisiaj, ma swojego drugiego syna, Johna (zbieżność z imieniem
głównego bohatera Sodomy i Gomory?), dla którego w późniejszych latach
pisze kultową już „Drogę”, książkę pełną pasji i emocji, o miłości ojca
do syna (lęki ojcostwa w podeszłym wieku, widać w tekście aż nadto).
Piękna książka o miłości, tak samo zresztą, jak Sodoma i Gomora.
John i Billy, przyjaciele
na dobre i na złe. Trylogia Pogranicza („Rącze konie”, „Przeprawa”,
„Sodoma i Gomora”), która zatoczyła koło i w finalnej części splotła ich
losy. Męski świat, bogactwo przyrody, bezkresne stepy, wielka pasja –
konie, których opisy zajmują większość książki. Czy w takim świecie jest
jeszcze miejsce dla kobiety, miłości? Ano jest, i dobrze, że McCarthy
ten wątek pociągnął do końca, nie wpadając w sztampowe szablony
przerysowanych westernów. Jest wielkim pisarzem, zróżnicowanym
literacko, stąd fani „Krwawego południk”, do których się zaliczam, w
trakcie czytania tej książki, mogą poczuć się lekko oszukani. Ale
gwarantuję, że dopiero całość powieści, może całkowicie odmienić
postrzeganie tego tekstu. Nie jest on może tak wyrafinowany edytorsko,
poetycko, jak „Krwawy południk”, ale zdań wybitnych w nim nie brakuje.
„Tu, na peryferiach
miasta pejzaż niskich szop z blachy i desek z drewnianych skrzyń.
Parcele nagiej ziemi i żwiru, a dalej równiny szałwii i krzewów
kreozotowych. Piały koguty, a w powietrzu unosił się zapach tlącego się
węgla drzewnego. John Grady skierował się na wschód w szarym świetle
dnia i ruszył do miasta. O zimnym świcie pod ciemnym płaszczem gór
paliły się wciąż latarnie, z typową dla pustynnych miast kompletną
beztroską. Drogą zbliżał się z przeciwka jakiś mężczyzna poganiający
osła, który dźwigał na grzbiecie wysoki stos drewna na opał. W oddali
zaczęły bić kościelne dzwony. Mężczyzna posłał chłopakowi chytry
uśmiech. Jak gdyby dzielili jakąś tajemnicę. Dotyczącą po trosze
starości i młodości, ich roszczeń oraz uzasadnień tychże. I roszczeń
wobec tych roszczeń. Świat, który już przeminął, i świat, który
nadejdzie. Ich wspólna przemijalność. A nade wszystko głęboko
zakorzeniona świadomość, że piękno i strata to jedno.” (Sodoma i Gomora,
str. 105/106)
Początek książki, zbyt
wiele przekleństw, nijak wprowadza to w akcję, a rzeczowy „skór…”,
pojawia się co piąte zdanie. No cóż, taki urok. Ogólnie wieje nudą, do
czasu setki króliczych łbów wbitych w zderzak samochodu i rozkrzyżowanej
sowy na rozbitej szybie pojazdu. Tak mogliby rzec miłośnicy krwawych
scen, których w tej powieści także nie zabraknie, choć nie są one
najważniejsze. Dobre tłumaczenie Macieja Świerkockiego, utrzymujące równy poziom przez całą lekturę.
Konie, konie i jeszcze raz
konie… John i Billy poświęcili dla nich całe swoje życie, potrafią
odczytać mowę ich ciała, poznać kontuzję nogi po zaledwie drżącym uchu,
wiedzą, że są inteligentne. Poczucie humoru McCarthego, poza wątkiem
miłosnym, wysuwa się w tej powieści na plan pierwszy. Genialnie bawi nas
pisarz znakomitymi dialogami, w ogóle są one nie tyle lepsze, co
ciekawsze niż narracja, i jest ich dużo. Od początku widać, że książka
była pisana z myślą o scenariuszu filmowym. Będzie, więc i film. Choć ja
osobiście nie mogę się już doczekać ekranizacji „Krwawego południka” –
czy filmowcy podołają, wątpliwe; czy kreacja aktorska Holdena, da radę,
mało prawdopodobne, niestety, ale smaczek jest.
John Grady, znawca koni,
młokos zakochany w prostytutce, której los, nie był jej wyborem.
Poznajemy prawdę o niej, smutną, bolesną. Prawdę o życiu, w którym
uczestniczymy, gdzie dobro jakże często przegrywa ze złem. W tej książce
jest to nade wszystko widoczne. Młody kowboj, który poświęca wszystko
dla ukochanej, pasję, konia, przyjaciół, wreszcie także i… Nie
zdradzajmy jednak wszystkiego. Wspaniałe opisy surowego świata, pełnego
niebezpieczeństw, ale i dającego poczucie wolności. Targi koni, w
których John bierze udział, jego wielkie wyczucie, bystrość oka, prawie
jak w „Zaklinaczu koni” z R. Redfordem w roli głównej, metafizyka i
poezja w jednym. Wzrok konia wpatrzony w ludzkie oko.
Nocne wypady na pastwiska,
przejażdżki pośród śpiącego na paśniku bydła. Wściekłe, dzikie psy,
zagryzające pojedyncze sztuki, wybrane ze stada, tropienie ich, pogoń za
nimi, wirujące ponad głowami jeźdźców lassa, krwawy finał tego
polowania. Scena odmalowana niezwykle malarsko, których w twórczości
pisarza nie brakuje. Jedna z zabitych suk, była matką. Odnalezienie
miotu, podjęcie wielkiego ryzyka, wydobycie szczeniąt. Kiedy John Grady
mówi o jednym z psów, że nareszcie go znalazł, że będzie jego ulubionym,
jedynym, łza kręci się w oku. Najbardziej walecznym ze wszystkich,
wciśniętym w najdalszy kąt skalnego zagłębienia, jak dodaje. Jak on w
ogóle przeżył, co robił tak daleko, dlaczego nie zbliżył się, nie był z
pozostałymi psami?, zastanawia się. Pewnie opiekował się tym martwym,
dodał jego kompan. Trwał przy jedynym szczeniaku, który nie ocalał. Nic
dodać, nic ująć.
Cormac jak nikt inny w
jednej chwili potrafi rozebrać nas z emocji do gołej kości, by potem
cudownie wzruszyć. Ten pies, staje się symbolem jego przyjaźni z Billym,
wtedy gdy robi rachunek sumienia, prosząc go, aby w razie czego się nim
zaopiekował, by oddał obrączkę właścicielowi, którą od niego otrzymał
po zmarłej żonie (piękna symbolika), i którą miał założyć Magdalenie na
palec. Wielka przyjaźń dwóch kowboi, która zostaje wystawiona na
morderczą próbę, zabita, jeśli w ogóle można tak powiedzieć przez miłość
do kobiety.
„Przypowieść o ślepcu”,
który odmawia przyjacielowi, Johnowi, funkcji padrino jego wybranki,
jest niezwykle biblijna. Pisarz uwielbia wszelką polemiką z biblijnymi
tekstami, cytatami, aspektami, a także odniesieniami do kanonu religii, i
tym razem nie rezygnuje z tego, stąd moja interpretacja tytułu
powyższego fragmentu recenzji. Magdalena także nieprzypadkowo otrzymała
od autora takie, a nie inne imię – ciąg dalszy odwołań. Jej osoba,
tragiczna, niczym z szekspirowskiego dramatu, jest pozbawiona nadziei,
ale nie woli; widzimy piętno jej losu.
McCarthy na każdym kroku, w
każdym rozdziale swoich książek polemizuje z tak zwaną Boskością, z Jej
prawami, z bytem i niebytem, z jestestwem siły wyższej, Opatrzności,
poddając pod wątpliwość Jej istnienie. Bijące dzwony, spadające z nieba
gwiazdy, ile razy widzimy te obrazy przed oczami, czytając twórczość
tego wybitnego egzystencjalisty. Człowiek jest zły z natury, te słowa
głosi, i po wielekroć udowadnia nam, autor, miłośnik, pasjonat życia na
pograniczu dwóch odrębnych kultur, dwóch światów, dobra i zła, piękna i
brzydoty, życia i śmierci, miłości i nienawiści. Granica rozdzielająca
te przeciwstawne materie, jest niezwykle cienka, łatwo, więc jest ją
nieświadomie przekroczyć, można się wtedy zagubić, można też już nigdy
nie powrócić.
„Stykają się tutaj dwa
światy. Myślisz, że ludzie mogą sobie stwarzać, co im się podoba?
Przywołać jakiś świat, czuwając albo śpiąc? Kazać mu oddychać, a potem
porozstawiać na nim figurki, które odbijają się w lustrze albo które
oświetla słońce? Napędzać te postacie swoją własną radością i rozpaczą?
Czy człowiek może być tak przed sobą ukryty? A jeśli tak, to kto się tu
ukrywa? I przed kim?” (Sodoma i Gomora, str. 427)
A ja Wam mówię, że to jest
książka o Cormacu McCarthym, sześćdziesięciopięcioletnim znawcy koni i
życia na pograniczu Stanów i Meksyku (tyle lat miał, gdy ukazała się
Sodoma i Gomora), kowboju, który uwielbia kowbojskie buty i ceni męską
przyjaźń, wreszcie samotniku, z tęsknotą powracającym do pełnej błędów
młodości – samotniku, pisarzu, i kowboju, bo zarówno w jednej, jak i w
drugiej profesji, nie ma za dużo miejsca dla tego, co jest najważniejsze
w życiu, i co pięknie nakreślił myślą i słowami w tej poruszającej
serce książce. On jak nikt z nas rozumie, że czasu się już nie cofnie.
Uważasz, że konie myślą?
Jasne. A ty nie?
Owszem, tak. Chociaż niektórzy ludzie twierdzą, że nie.
No. Niektórzy ludzie mogą się mylić.
Uważasz, że potrafisz odgadnąć, co koń sobie myśli?
Uważam, że potrafię odgadnąć, co koń zamierza zrobić.
Na ogół.
John Grady uśmiechnął się. Taa, odpowiedział. Na ogół.
Mac (darczyńca obrączki) zawsze twierdził, że koń umie odróżnić dobro od zła.
Ma rację.
(Sodoma i Gomora, str. 77)