PROJEKT "13" PIERWSZE POLSKIE LITERACKIE UNIWERSUM POSTAPOKALIPTYCZNE

poniedziałek, 11 marca 2013

"Sodoma i Gomora" Cormac McCarthy

Recenzja


Vaquero
Metafizyczny western



„Sodoma i Gomora”

Cormac McCarthy

Wydawnictwo Literackie

2013



Miłość jest ślepa
Tak, psze pana...

Prawda stara jak świat. Życie bywa jednak przewrotne. Nikt nie wie do czego prowadzi to odurzające i zaślepiające uczucie, i jaki spotka go przez to ostateczny los. Więcej romantyzmu trudno wykrzesać z czegokolwiek innego, stąd temat fascynacji i miłosnych uniesień idealnie koegzystuje z przepięknymi, surowymi pejzażami pogranicza Stanów Zjednoczonych i Meksyku, tworząc w przypadku Sodomy i Gomory baśń, legendę o codziennym życiu niestrudzonych kowboi.

Książka jest podzielona na cztery rozdziały, które stanowią cztery części jednej, prostej na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, historii. To alegoria czterech pór roku i nawiązanie do czterech stron świata, do wolności, która w życiu kowboja jest dobrem nadrzędnym, do nieokiełzanej przestrzeni, surowej natury. Epilog wieńczy dzieło i zamyka Trylogię Pogranicza. Nawiązuje w nim pisarz do swych poprzednich wielkich dzieł, do własnej biografii. W ogóle książka wydaje mi się być nie tyle pamiętnikiem z życia pisarza, co jego pragnieniem, a nawet niedoścignionym wręcz marzeniem za odwiecznym prawem natury – za miłością, z którą różnie w jego życiu bywało.

Początek książki wydaje się być nudnawym wstępem, który wciąż nie może się zakończyć, a  książka rozkręcić, nabrać właściwego rytmu, ale jest to złudne myślenie, gdyż autor w ten sposób przygotowuje nas do tego, co ma dopiero nastąpić, oswaja z cudem własnego świata, nie tylko literackiego, wciąga w tragiczną w skutkach, jak się okaże i co u Cormaca nie jest niczym nowym, historię. Wielką puentę, którą doskonale znamy. Pasja życia, wolność wyborów, prawość, szaleńcza odwaga, hołdowanie ideałom, czegoż więcej może chcieć od życia dorastający chłopak, stający się mężczyzną, czegoż, jeśli nie miłości… Czyż McCarthy jej także nie pragnął, czyż nie chciał być bohaterem własnej powieści? Może i nie miał takich zamiarów, ale tak się właśnie stało. Niespełnione marzenia, pasmo złych wyborów, przemijalność życia, nostalgia za utraconym, wreszcie wspomnienia.

John Grady to… Cormac McCarthy, to także większość z nas, mężczyzn, w sferze marzeń, oczywiście. Ich historia jest zbieżna, tożsama, ale po kolei. McCarthy trzykrotnie żonaty. Pierwsze małżeństwo rozpadało się kilka lat po ślubie, owocem tego związku był pierwszy syn. Pisarz wyrusza na stypendium do Europy, na statku poznaje piosenkarkę i tancerkę, z którą niebawem się żeni. Ich pełna pasji miłość, także nie przetrwała próby czasu. Po powrocie z wojaży do ojczyzny, McCarthy samodzielnie odnawia dom, w którym jeszcze przez jakiś czas razem mieszkają.

John Grady także zajmuje opustoszałą ruderę, którą w pocie czoła remontuje dla ukochanej Magdaleny. Jego największy przyjaciel, Billy, nie wierzy, że młody kowboj podoła, ale do motywu przyjaźni jeszcze wrócimy. Czyż Magdalena, choć prostytutka, nie mogła być metaforą tancerki, Anne? Ich miłość także była burzliwa, skazana na smutny koniec. Pisarz w ten sposób powraca do minionych czasów. Z trzecią żoną, Jennifer, z którą McCarthy żyje do dzisiaj, ma swojego drugiego syna, Johna (zbieżność z imieniem głównego bohatera Sodomy i Gomory?), dla którego w późniejszych latach pisze kultową już „Drogę”, książkę pełną pasji i emocji, o miłości ojca do syna (lęki ojcostwa w podeszłym wieku, widać w tekście aż nadto). Piękna książka o miłości, tak samo zresztą, jak Sodoma i Gomora.

John i Billy, przyjaciele na dobre i na złe. Trylogia Pogranicza („Rącze konie”, „Przeprawa”, „Sodoma i Gomora”), która zatoczyła koło i w finalnej części splotła ich losy. Męski świat, bogactwo przyrody, bezkresne stepy, wielka pasja – konie, których opisy zajmują większość książki. Czy w takim świecie jest jeszcze miejsce dla kobiety, miłości? Ano jest, i dobrze, że McCarthy ten wątek pociągnął do końca, nie wpadając w sztampowe szablony przerysowanych westernów. Jest wielkim pisarzem, zróżnicowanym literacko, stąd fani „Krwawego południk”, do których się zaliczam, w trakcie czytania tej książki, mogą poczuć się lekko oszukani. Ale gwarantuję, że dopiero całość powieści, może całkowicie odmienić postrzeganie tego tekstu. Nie jest on może tak wyrafinowany edytorsko, poetycko, jak „Krwawy południk”, ale zdań wybitnych w nim nie brakuje.

Tu, na peryferiach miasta pejzaż niskich szop z blachy i desek z drewnianych skrzyń. Parcele nagiej ziemi i żwiru, a dalej równiny szałwii i krzewów kreozotowych. Piały koguty, a w powietrzu unosił się zapach tlącego się węgla drzewnego. John Grady skierował się na wschód w szarym świetle dnia i ruszył do miasta. O zimnym świcie pod ciemnym płaszczem gór paliły się wciąż latarnie, z typową dla pustynnych miast kompletną beztroską. Drogą zbliżał się z przeciwka jakiś mężczyzna poganiający osła, który dźwigał na grzbiecie wysoki stos drewna na opał. W oddali zaczęły bić kościelne dzwony. Mężczyzna posłał chłopakowi chytry uśmiech. Jak gdyby dzielili jakąś tajemnicę. Dotyczącą po trosze starości i młodości, ich roszczeń oraz uzasadnień tychże. I roszczeń wobec tych roszczeń. Świat, który już przeminął, i świat, który nadejdzie. Ich wspólna przemijalność. A nade wszystko głęboko zakorzeniona świadomość, że piękno i strata to jedno.” (Sodoma i Gomora, str. 105/106)

Początek książki, zbyt wiele przekleństw, nijak wprowadza to w akcję, a rzeczowy „skór…”, pojawia się co piąte zdanie. No cóż, taki urok. Ogólnie wieje nudą, do czasu setki króliczych łbów wbitych w zderzak samochodu i rozkrzyżowanej sowy na rozbitej szybie pojazdu. Tak mogliby rzec miłośnicy krwawych scen, których w tej powieści także nie zabraknie, choć nie są one najważniejsze. Dobre tłumaczenie Macieja Świerkockiego, utrzymujące równy poziom przez całą lekturę.

Konie, konie i jeszcze raz konie… John i Billy poświęcili dla nich całe swoje życie, potrafią odczytać mowę ich ciała, poznać kontuzję nogi po zaledwie drżącym uchu, wiedzą, że są inteligentne. Poczucie humoru McCarthego, poza wątkiem miłosnym, wysuwa się w tej powieści na plan pierwszy. Genialnie bawi nas pisarz znakomitymi dialogami, w ogóle są one nie tyle lepsze, co ciekawsze niż narracja, i jest ich dużo. Od początku widać, że książka była pisana z myślą o scenariuszu filmowym. Będzie, więc i film. Choć ja osobiście nie mogę się już doczekać ekranizacji „Krwawego południka” – czy filmowcy podołają, wątpliwe; czy kreacja aktorska Holdena, da radę, mało prawdopodobne, niestety, ale smaczek jest.

John Grady, znawca koni, młokos zakochany w prostytutce, której los, nie był jej wyborem. Poznajemy prawdę o niej, smutną, bolesną. Prawdę o życiu, w którym uczestniczymy, gdzie dobro jakże często przegrywa ze złem. W tej książce jest to nade wszystko widoczne. Młody kowboj, który poświęca wszystko dla ukochanej, pasję, konia, przyjaciół, wreszcie także i… Nie zdradzajmy jednak wszystkiego. Wspaniałe opisy surowego świata, pełnego niebezpieczeństw, ale i dającego poczucie wolności. Targi koni, w których John bierze udział, jego wielkie wyczucie, bystrość oka, prawie jak w „Zaklinaczu koni” z R. Redfordem w roli głównej, metafizyka i poezja w jednym. Wzrok konia wpatrzony w ludzkie oko.

Nocne wypady na pastwiska, przejażdżki pośród śpiącego na paśniku bydła. Wściekłe, dzikie psy, zagryzające pojedyncze sztuki, wybrane ze stada, tropienie ich, pogoń za nimi, wirujące ponad głowami jeźdźców lassa, krwawy finał tego polowania. Scena odmalowana niezwykle malarsko, których w twórczości pisarza nie brakuje. Jedna z zabitych suk, była matką. Odnalezienie miotu, podjęcie wielkiego ryzyka, wydobycie szczeniąt. Kiedy John Grady mówi o jednym z psów, że nareszcie go znalazł, że będzie jego ulubionym, jedynym, łza kręci się w oku. Najbardziej walecznym ze wszystkich, wciśniętym w najdalszy kąt skalnego zagłębienia, jak dodaje. Jak on w ogóle przeżył, co robił tak daleko, dlaczego nie zbliżył się, nie był z pozostałymi psami?, zastanawia się. Pewnie opiekował się tym martwym, dodał jego kompan. Trwał przy jedynym szczeniaku, który nie ocalał. Nic dodać, nic ująć.

Cormac jak nikt inny w jednej chwili potrafi rozebrać nas z emocji do gołej kości, by potem cudownie wzruszyć. Ten pies, staje się symbolem jego przyjaźni z Billym, wtedy gdy robi rachunek sumienia, prosząc go, aby w razie czego się nim zaopiekował, by oddał obrączkę właścicielowi, którą od niego otrzymał po zmarłej żonie (piękna symbolika), i którą miał założyć Magdalenie na palec. Wielka przyjaźń dwóch kowboi, która zostaje wystawiona na morderczą próbę, zabita, jeśli w ogóle można tak powiedzieć przez miłość do kobiety.

Przypowieść o ślepcu”, który odmawia przyjacielowi, Johnowi, funkcji padrino jego wybranki, jest niezwykle biblijna. Pisarz uwielbia wszelką polemiką z biblijnymi tekstami, cytatami, aspektami, a także odniesieniami do kanonu religii, i tym razem nie rezygnuje z tego, stąd moja interpretacja tytułu powyższego fragmentu recenzji. Magdalena także nieprzypadkowo otrzymała od autora takie, a nie inne imię – ciąg dalszy odwołań. Jej osoba, tragiczna, niczym z szekspirowskiego dramatu, jest pozbawiona nadziei, ale nie woli; widzimy piętno jej losu.

McCarthy na każdym kroku, w każdym rozdziale swoich książek polemizuje z tak zwaną Boskością, z Jej prawami, z bytem i niebytem, z jestestwem siły wyższej, Opatrzności, poddając pod wątpliwość Jej istnienie. Bijące dzwony, spadające z nieba gwiazdy, ile razy widzimy te obrazy przed oczami, czytając twórczość tego wybitnego egzystencjalisty. Człowiek jest zły z natury, te słowa głosi, i po wielekroć udowadnia nam, autor, miłośnik, pasjonat życia na pograniczu dwóch odrębnych kultur, dwóch światów, dobra i zła, piękna i brzydoty, życia i śmierci, miłości i nienawiści. Granica rozdzielająca te przeciwstawne materie, jest niezwykle cienka, łatwo, więc jest ją nieświadomie przekroczyć, można się wtedy zagubić, można też już nigdy nie powrócić.

Stykają się tutaj dwa światy. Myślisz, że ludzie mogą sobie stwarzać, co im się podoba? Przywołać jakiś świat, czuwając albo śpiąc? Kazać mu oddychać, a potem porozstawiać na nim figurki, które odbijają się w lustrze albo które oświetla słońce? Napędzać te postacie swoją własną radością i rozpaczą? Czy człowiek może być tak przed sobą ukryty? A jeśli tak, to kto się tu ukrywa? I przed kim?” (Sodoma i Gomora, str. 427)

A ja Wam mówię, że to jest książka o Cormacu McCarthym, sześćdziesięciopięcioletnim znawcy koni i życia na pograniczu Stanów i Meksyku (tyle lat miał, gdy ukazała się Sodoma i Gomora), kowboju, który uwielbia kowbojskie buty i ceni męską przyjaźń, wreszcie samotniku, z tęsknotą powracającym do pełnej błędów młodości – samotniku, pisarzu, i kowboju, bo zarówno w jednej, jak i w drugiej profesji, nie ma za dużo miejsca dla tego, co jest najważniejsze w życiu, i co pięknie nakreślił myślą i słowami w tej poruszającej serce książce. On jak nikt z nas rozumie, że czasu się już nie cofnie.

Uważasz, że konie myślą?
Jasne. A ty nie?
Owszem, tak. Chociaż niektórzy ludzie twierdzą, że nie.
No. Niektórzy ludzie mogą się mylić.
Uważasz, że potrafisz odgadnąć, co koń sobie myśli?
Uważam, że potrafię odgadnąć, co koń zamierza zrobić.
Na ogół.
John Grady uśmiechnął się. Taa, odpowiedział. Na ogół.
Mac (darczyńca obrączki) zawsze twierdził, że koń umie odróżnić dobro od zła.
Ma rację.
(Sodoma i Gomora, str. 77)